Jak już wspomniałem wcześniej pod najwyższy szczyt Beskidów Zachodnich - Babią Górę (1725 m n.p.m.) dotarliśmy busem z Suchej Beskidzkiej (bez czego ??) ok godz. 15. Obrany przez nas plan był prosty jak konstrukcja cepa- z Zawoi wspinamy się do schroniska, które mieściło się w mniej więcej w odległości 1/3 trasy na szczyt, zostawiamy bagaże, wspinamy się na szczyt po czym schodzimy i kimamy. Plan był w swojej prostocie genialny, a jak wyszło z realizacją o tym za chwilę. Z dobrym planem, uśmiechem na ustach i ciężkimi plecakami przystąpiliśmy do pierwszej części wspinaczki (w między czasie dostaliśmy info o złotym medalu na olimpiadzie Blanika i remisie w piłkę ręczną z Francją co dodatkowo wprawiło nas w dobry humor). Sama wspinaczka była dość forsowna, ale daliśmy radę, tylko jeden Ufo zmachany rzucił stwierdzeniem cyt. "Gdzie wyście mnie kurwa wzięli".
W momencie dotarcia do pierwszego punktu docelowego zorientowaliśmy się, że nasz plan ma kilka niedociągnięć (albo nie ma dociągięć- jak kto woli). Otóż schronisko okazało się małą chatką, a osoba prowadząca tonem najwyższej pogardy oświadczyła, że nie ma miejsc i żebyśmy poszli gdzie indziej (chyba z wędrowaniem nie miała nic wspólnogo). Cóż takie osoby nazywam po imieniu po prostu jakby to powiedział Kapitan Bomba tępymi chujami. Swoją drogą 3 dni później dowiedzieliśmy się, że nie my jedyni zostaliśmy potraktowani jak ściery- pewna pani w Ujsołach opowiedziała nam historię, że jej mąż nie został wpuszczony do schroniska i musiał przetrwać burzę na szczycie ! a mówiła to prawie ze łzami w oczach, jednak nie miałem odwagi zapytać jak się skończyła owa noc dla jej męża.
Niezrażeni taki obrotem sytuacji postanowiliśmy zrewidować plan, a więc złapaliśmy za mape i zaczęliśmy analizować sytuację. Wyszło nam, że albo wracamy do Zawoi i tam śpimy (rozwalając przy okazji ogólny plan wycieczki), albo idziemy na Babią i stamtąd przez słowacką stonę na pole namiotowe. Tak na oko wyszło nam, że będziemy na 22 30, a więc znośnie tym bardziej, że mieliśmy ze sobą latarki. Dodatkowo pewna rodzina z Krakowa poradziła, że mamy do wyboru 2 podejścia- łatwiejsze i trudniejsze. Nie zastanawiając się długo zaecydowaliśmy, że idziemy trudniejszym szlakiem (przecież nie po to przyjechaliśmy, żeby się obijać) przez Perć Akademików.
Samo podejście pod Babią Górę mimo pełnego rynsztunku sprawiło, przynajmniej mi bardzo dużą frajdę :) Szczególną radość wywołała u mnie wspinaczka po klamrach oraz łańcuchy, które znajdują się ok. 1500 m n.p.m.. Po pokonaniu tego odcinka czeka jeszcze żmudna droga po kamiennych schodach i można delektować się niesamowitymi widokami ze szczytu.
Jak już pisałem droga na szczyt była dla mnie prawdziwą frajdą i myśle, że nie tylko dla mnie. Nie narzekał prawie nikt (no może opócz Ufo, który dotarł na szczyt z twarzą koloru palonego wapna i zachodziło zagrożenie, że zejdzie nam na zawał- ale okazało się, że były to tylko kłopoty początkującego- w kolejnych dniach Ufo całkowicie przyzwyczaił się do gór i śmigał aż miło), bardzo dobrze radę dawała sobie Dzidka, która z małą pomocą Bereza pokonała w pełnym rynsztunku klamry i łańcuchy bez większych problemów.
Widoki na szczycie jak już wspomniałem były zapierające dech w piersiach- dzięki bezchmurnemu niebu było doskonale widać całą Orawę wraz z Jeziorem Orawskim oraz panoramę Tatr. Wrażenie potęgował zachód Słońca, który skąpał całą okolicę w kolorach zółci i czerwieni.
Niestety nie mieliśmy zbyt dużo czasu na kontemplację okolicy, ponieważ zbliżał się zmrok, z przed nami nadal była dość długa droga (i tak zrewidowaliśmy czas przybycia na pole namiotowe na 23 i to przy użyciu wykombinowanego skrótu przez słowacką stronę).
Zejście z Babiej Góry na słowacką stronę po ciemku wcale nie było takie straszne. Jeszcze raz potwierdziła się zasada, że w dobry towarzystwie można bawić się dobrze w każdej sytuacji. Schodziliśmy gęsiego z latarkami, Ufo co chwila zaliczał glebę, a ja się ciągle śmiałem- z czego nie wiedział nikt włącznie ze mną, ale plus był taki, że
wszyscy śmiali się ze mnie :)